niedziela, 2 marca 2014

Dzikuski w Warszawie

Czy to ptak? Czy to samolot? Czy to zespół? Nie! To zjawisko!

Doprawdy, rozszarpały mnie dziewczyny z Savages swoim wczorajszym koncertem w Nowym Teatrze. Czuję się rozszarpany tym bardziej, że nie do końca spodziewałem się tej egzekucji. Owszem, ich debiutancki album "Silence Yourself" okazał się całkiem interesującym debiutem. Owszem, obejrzałem na YouTube fragmenty ich występów na żywo, które dawały nadzieję na trochę rockowej rzeźni. Niemniej, powędrowałem na ten koncert trochę jak niewierny Tomasz i z pewną taką nieśmiałością.  




Nawet najlepszy film w internecie nie odda jednak wszystkiego tego, z czym zderzysz się słuchając Savages i będąc oddzielonym od nich tylko barierką. Mając na wyciągnięcie ręki skaczącą po przesterach gitarzystkę, przy której Nick McCabe z The Verve jest po prostu słodkim misiem. Będąc wgapionym niczym sroka w gnat w posągową perkusistkę i czując, jak jej każde uderzenie w bębny umiera powoli w twoim żołądku. Analizując każdy teatralny gest wokalistki, która ma głos silny jak Anna Calvi, a fizycznie wydaje się być reinkarnacją Iana Curtisa z Joy Division. Albo próbując nadążyć wzrokiem za (nomen omen) dziko pląsającą basistką, która przez cały występ przebywała we własnym świecie.

Poza całym ładunkiem scenicznej energii a la The Stooges członkinie Savages udowodniły przede wszystkim, że są świetnymi instrumentalistkami, a ich naturalnym środowiskiem jest scena, na której potrafią wygenerować fantastyczne brzmienie. O ile płyta "Silence Yourself" była dla mnie miłą zanętą, to prawdziwe oblicze zespołu zobaczyłem na koncercie, w trakcie którego rozpętały prawdziwe piekło. Im bliżej końca, tym bardziej przekształcał się on w jakiś szalony rytuał, pogański obrzęd.




Oczywiście, program występu Savages zbudowały na piosenkach ze debiutanckiego albumu. To utwory oparte na post-punkowej wrażliwości, niepozbawione przy tym przebojowego charakteru. To chyba nie przypadek, że "Silence Yourself" zawędrował na 19 miejsce listy najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii. Nie zabrakło więc opętańczych "Shut Up", "Hit Me" i "City's Full", jak i bardziej ociężałych "Waiting for a Sign" czy "Strife". Zaś w trakcie "She Will" Dzikuski odpaliły już prawdziwą rock'n'rollową torpedę. 

Nie bez powodu odwoływałem się do gitarzysty The Verve. Na finał koncertu dziewczyny zaserwowały nam bowiem nowy monumentalny utwór, wdzięcznie zatytułowany "Fuckers". Słuchając go miałem wyraźne skojarzenia z vervowskim walcem "Gravity Grave". Wierzcie mi, choć kilka dni wcześniej byłem w Nowym Teatrze na przedstawieniu "Pożar w burdelu", to dopiero teraz poczułem jak Savages wznieciły w tym miejscu prawdziwy ogień. Z wielką niecierpliwością wyczekuję zatem nowej płyty. Mam nadzieję, że uda się na niej oddać więcej z charakterystycznych dla londyńskiej grupy energii i muzycznego kunsztu. No i czekam oczywiście na kolejne show.




W tej beczce miodu znalazłbym jednak łyżkę dziegciu. Lekkim zgrzytem był dla mnie brak bisów. Entuzjastyczne oklaski rozemocjonowanej publiczności zostały natychmiast zagłuszone "muzyką z taśmy" tuż po zejściu muzyczek ze sceny. Nie pomogły nawet wywoływania i próby przekrzykiwania dźwięków płynących z głośników. Szkoda. Rozumiem, że Savages nagrały dopiero jedną płytę, więc oczywistym następstwem tego są ograniczone czasowo występy. Jestem jednak pewien, że nikt ze zgromadzonej w Nowym publiczności nie miałby za złe, gdyby panie powtórzyły jeszcze na koniec jeden ze swoich kilku najbardziej rozpoznawalnych numerów. Nie jest to przecież jakąś nadzwyczaj rzadką praktyką. Nie powinno się zostawiać w takim rozczarowaniu rozgrzanej do czerwoności widowni.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz