niedziela, 15 września 2013

Rick, który zabrał ze sobą marzenia

Jedna z ulubionych stacji radiowych uświadomiła mi, że minęła właśnie piąta rocznica śmierci Richarda Wrighta - klawiszowca Pink Floyd, kompozytora genialnego "Us And Them". Śmierć Ricka oznaczać będzie już dla mnie na zawsze emocjonalne pożegnanie z wielkim zespołem. Ponoć nadzieja umiera ostatnia, ale odejście znakomitego brytyjskiego instrumentalisty bezpowrotnie zakończyło moje dywagacje na temat tego, kiedy zobaczę na scenie kamandę Pinka Flojda. Do końca życia będę próbował się dowiedzieć, gdzie ja miałem głowę, gdy trzeba było decydować się na wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 2006 roku. Na koncercie Davida Gilmoura pojawił się wówczas gościnnie właśnie Rick Wright i obaj panowie wykonali kilka pomnikowych utworów swej macierzystej grupy. To był zarazem ostatni sceniczny występ Wrighta - człowieka, który zabrał ze sobą moje marzenia. 





czwartek, 5 września 2013

Baśka miała fajny głos

Byłem na bardzo fajnym koncercie niedawno. W klubie BarKa, w okolicach mostu Świętokrzyskiego (tym razem dotarłem bez przeszkód), wystąpili Barbara Morgenstern i Macio Moretti. Wiele sobie obiecywałem po tym nietypowym show. Macio Moretti - wiadomo - człowiek orkiestra, lider Mitch & Mitch, muzyk Baaby i paru jeszcze innych offowych projektów, twórca ambitnej wytwórni Lado ABC, sceniczne zwierzę. Z kolei wokalistkę Barbarę Morgenstern kojarzyłem dotąd jako przedstawicielkę miłej dla ucha niemieckiej elektroniki. Z tej kolaboracji mogło wyjść tylko coś fajnego. A zanosiło się na nią już dawno, bo jak na wstępie zapowiedziała Barbara, spotkali się z Morettim jakieś 10 lat temu i już wtedy rozmawiali o przyszłej współpracy. Nadwiślański występ był więc nieśpiesznym sfinalizowaniem artystycznej akcji w ramach przyjaźni polsko-niemieckiej.


Ten koncert nie zawiódł, a dla mnie był wydarzeniem w jakiś sposób odkrywczym. Barbarę kojarzyłem z ostatniej płyty "Sweet Silence", ale lwią część zagranego w Warszawie repertuaru stanowiły utwory z jej pierwszego okresu twórczości. Zdarzyły się nawet utwory z przed lat kilkunastu. Barbara tworzyła wtedy piosenki oparte na niepokojących elektronicznych brzmieniach, a wyśpiewywane jeszcze wtedy w języku nienieckim teksty dodawały im introwertycznej aury, zahaczając niekiedy o krautrockowe klimaty. To od nich Morgenstern zaczęła swoją część koncertu. Dopiero gdzieś w połowie na scenę wkroczył Moretti i przyprawił kolejne piosenki o silny puls przy pomocy zmodyfikowanego dla swoich potrzeb zestawu perkusyjnego. Ostatnie chwile ich wspólnego muzykowania to już była typowa improwizacyjna jazda, daleko wykraczająca poza prezentację standardowych piosenek. Co ciekawe, stonowana Morgenstern dała się ponieść charyzmatycznemu Maćkowi Morusiowi (bo tak naprawdę nazywa się Moretti) i dała na finał mocno popalić wszystkim instrumentom klawiszowym, które zgromadziła na scenie. 

A więc zaskoczenie, Barbara Morgenstern przeistoczyła się na moich oczach z miłej dziewczyny śpiewającej ambitny pop w artystkę temperamentną, o indywidualnym stylu, pomysłową instrumentalistkę. Z kolei Moruś bardzo fajnie dostosował się dla potrzeb koncertu do roli muzyka towarzyszącego, a przecież ze sceny kojarzymy go raczej jako lidera. Mam więc nadzieję, że ten udany kolaż będzie miał jeszcze niejedną odsłonę "na żywo", a może zaowocuje wręcz nowym materiałem. Chciałbym też wierzyć, że zaśpiewana po angielsku płyta "Sweet Silence" stanie się dla Barbary szansą na pozyskanie większej liczby słuchaczy. Bo, że głos miała fajny - wiedziałem od początku. Ale ma też Baśka przede wszystkim osobowość.





niedziela, 1 września 2013

Życie pod mostem Grota-Roweckiego

Wybrałem się ostatnio na premierę mapy "Wisła WAW" dr Marka Ostrowskiego, która odbyła się na stołecznej plaży w Boogaloo Beach Barze. Miejsce dla mnie nowe, nieznane, nie orientuję się najlepiej w topografii Wybrzeża Gdyńskiego, zatem zdałem się na łaskę GPS-u i mapy w telefonie. Skutek był taki, że przedzierałem sie przez nadwiślańskie chaszcze i brnąłem szlakiem quadowców przez hałdy piachu, aż oczom moim ukazały się filary mostu Grota-Roweckiego. Pogodziłem się szybko z faktem, że na autorskie spotkanie już nie dotrę. Postanowiłem jednak wyciągnąć z tej sytuacji coś pozytywnego, zamiast wpadać w jakiegoś doła. To było moje spotkanie z Wisłą, tylko bardziej osobiste. Popodziwiałem jej prawy brzeg z perspektywy, na którą bym się raczej nigdy świadomie nie zdecydował. Poprzyglądałem się też konstrukcji mostu z miejsca, do którego mało kto zagląda. A okazuje się, że tam toczy drugie życie, takie mniej oficjalne.