niedziela, 21 lipca 2013

Nie tacy nowi romantycy

Na ogół, na wszelkie muzyczne powroty reaguję zgorzkniałym wyrazem twarzy. Nie wierzę w ich siłę i magię. Nie mam złudzeń, że inspiracją dla takich wydarzeń była Mamona. Ale w przypadku zespołu Visage, jest inaczej. Porzuciłem refleksje na temat intencji, jakie przyświecały Steve'owi Strange'owi (wokaliście, liderowi i zarazem jedynemu muzykowi, który ostał się z oryginalnego składu) przy nagrywaniu pierwszej plyty od blisko 30 lat.

Z Visage mam związane raczej dobre wspomnienia. Doceniam rolę Strange'a, jako animatora nurtu new romantic, który z początkiem lat 80. odmienił oblicze europejskiej muzyki rozrywkowej. Podziwiam jego kreatywność i zapał, z jakim wprowadzał do świata popu modowe szaleństwa zastrzeżone dotąd tylko dla scenicznych spektakli Davida Bowiego. Choć nie mogę też się nadziwić, jak wyrosły w punkowej atmosferze Strange mógł wykonać tak nagły zwrot w kierunku syntezatorowych brzmień. To tak, jakby kibic Barcelony zadeklarował, że od teraz będzie fanem Realu. Jednak ostatecznym argumentem, który sprawia, że czuję miętę do Visage, jest "Beat Boy" z 1986 r. - ostatni album wydany przed rozpadem, jednocześnie największa komercyjna klapa w krótkiej historii formacji z Londynu... 

Każdy meloman i melomanka bez trudu pewnie wymienią kilka płyt, które zmieniły ich życie oraz muzyczną świadomość. Dla mnie jednym z takich albumów był właśnie "Beat Boy". Nagrany którejś nocy z radia na kasetę magnetofonową Stilon Gorzów, stał się katalizatorem nowych muzycznych doznań. Ciągłe odtwarzanie tejże kasety sprawiło, że taśma zaczęła przypominać żyłkę wędkarską. Starczyło jednak czasu, by zalewdwie 8 piosenek nieco namieszało w mojej głowie. Swobodnie mogłem więc odcumować z przystani o nazwie Euro Disco i podryfować w kierunku bardziej wysublimowancyh brzmień z pod znaku Duran Duran czy Simple Minds. Kwestią czasu pozostało już potem eksplorowanie coraz to odleglejszych muzycznych akwenów: minimal music, jazzu i doom metalu. Tak oto Steve Strage w ciągu paru lat zrobił ze mnie miłośnika Anathemy. 



  
W poczuciu pewnego długu wdzięczności, jaki mam wobec Visage, sięgnąłem po ich wydaną w maju płytę "Hearts & Knives". Dziś juz ona nic nie zmieni, nikogo nie zaintryguje. Dla Strange'a i towarzyszących mu muzyków czas zatrzymał się w miejscu. Ale należy docenić fakt, że jest to kawał świetnej studyjnej roboty, a kompozycje nie rozpadają sią na naszych oczach, czy raczej - uszach. Ponadto, ten album wpisuje się świetnie w trend udanie reanimowanych ostatnio gwiazd new romantic. Najnowsze produkcje Ultravox, OMD i Visage to także wyraźny sygnał dla młodocianych miłośników dzisiejszego synth popu. Brzmienie Chromatics, Washed Out i Ladyhawke nie wzięło się przecież znikąd.  





niedziela, 14 lipca 2013

The National, czyli - na ciśnieniu nie da rady

Podoba mi się nowy album The National. Podoba mi się bardzo. Najbardziej ze wszystkigo nowego, co usłyszałem w tym roku. A muszę przyznać, że do słuchania "Trouble Will Find Me" przystąpiłem bez specjalnego napięcia. Byłem jeszcze trochę zmęczony całą tą sytuacją związaną z poprzednią płytą "High Violet", wydaną 3 lata temu.

Brooklyński band wydawał się wtedy mocno kopać w drzwi muzycznego mainstreamu. Po kultowym dla niektórych występie na mysłowickim OFF Festivalu o The National zaczęło być w Polsce głośniej. Premierze "High Violet" towarzyszyła spora radiowa promocja. Coraz częściej gościli też w telewizyjnych amerykańskich show. Grupa miała chyba wtedy strasznie dużo do udowodnienia i to ciśnienie było - jak dla mnie - zbyt słyszalne w ich muzyce. Ze szkodą, dla skądinąd nie najgorszych kompozycji. 

Najwyraźniej muzyka The National jest dla mnie najbardziej akceptowalna, kiedy pojawia się jakby od niechcenia, znienacka. Tak, jak 5 lat temu, gdy na norweskiej wyspie Handnesoya usłyszałem pierwsze dźwięki "Lucky You". I wiedziełem już, że będę chciał więcej. Ten utwór doskonale definiował twórczość amerykańskiego zespołu. Polubiłem go za intymność stworzoną przy pomocy rockowego instrumentarium, nieśpieszny charakter piosenek, introwertyczny sposób interpretacji tekstów przez Matta Berningera.

Najwyraźniej do dzisiaj kojarzę The National głównie jako przedstawicieli muzycznej nostalgii. A tej na "Trouble Will Find Me" jest szczególnie dużo. Kompozycje rozwijają się powoli, często dramatyczny finał poprzedza rozbudowane intro. Jest czas by powoli zagłębiać się w świat, który The National zbudowali na swojej najnowszej płycie. Można się schronć w tej muzyce niczym w mydlanej bańce i uchronć przed bodźcami zewnętrznego świata. Równie bezpiecznie czułem się ostatnio pośród norweskich fiordów.