czwartek, 21 listopada 2013

Efterklang - specjaliści ds. gospodarowania przestrzenią


Od jakiegoś czasu chodzę wyłącznie na małe klubowe koncerty w przystępnej cenie. Stadionowe igrzyska odpuszczam sobie i jest to przemyślana strategia. Po pierwsze, cały ten inscenizacyjny barok zabija jak dla mnie treść. Bo rzadko się już dzisiaj zdarza, żeby estradowa oprawa niosła ze sobą jakieś dodatkowe przesłanie i miała na celu pogłębienie muzycznego przekazu. Po drugie, organizatorzy takich show odlecieli chyba gdzieś daleko ustalając ceny biletów. Dodatkowo - mam wrażenie - ludzie przychodzą na te spędy raczej pogadać i potrzaskać foty komórką. Z tymi zdjęciami jest zresztą tak, że sam często podążam za stadnym odruchem. I jest to część mnie, fana muzyki, której w sobie nie lubię. Cieszę się więc z tych małych klubowych celebracji. Dzięki nim znów poczułem autentyczną radość ze słuchania muzyki w wersji "na żywo".  

W przypadku duńskiego Efterklang stosunek ceny biletu do jakości muzyki zgodził mi się na tyle, że odwiedziłem we wtorek legendarne dla starszych generacji słuchaczy Hybrydy. Ostatni raz byłem tam - będzie ze 20 lat temu - na którejś z rzędu giełdzie płytowej, gdzie zostawiałem swego czasu potworne sumy pieniędzy. Ponoć giełda ostatnio wznowiła działalność i aż korci mnie, żeby ze względów sentymentalnych udać się tam w którąś sobotę. Ponoć można spotkać wciąż te same twarze...




Sceniczny skład Efterklang powiększył się ostatnio o dziewczynę, co słychać już na wydanej w tym roku koncertowej wersji doskonałej "Piramidy" [2012]. Muszę przyznać, że zespół wzbogacony o wokal i instrumentalne zdolności Katinki Fogh Vindelev brzmi jeszcze ciekawiej. Ich trudna do sklasyfikowania mieszanka indie rocka, folku, elektroniki i muzyki współczesnej została wzbogacona o kolejny argument, by Efterklang traktować jako jeden z ciekawszych podmiotów europejskiej sceny niezależnej. Trio z Kopenhagi (na scenie powiększa się do rozmiaru sekstetu) nie stoi w miejscu, zwłaszcza ich dwa ostatnie albumy (obok wspomnianej "Piramidy" polecam do przesłuchania także "przebojowe" "Magic Chairs" z 2010 roku) robią wrażenie. I to na materiale z tych dwóch płyt Efterklang oparli głównie swój koncert.




Dużym zaskoczeniem w trakcie występu była dla mnie doskonała jakość dźwięku. Hybrydy miejscem idealnym pewnie nie są. Ale w ramach tej ograniczonej kubatury dźwiękowiec wyczarował mały cud. Powiem więcej, Efterklang w Hybrydach prezentował się dla mnie lepiej niż na płytach, które, choć aranżacyjnie bogate, zawsze brzmiały mi jakoś płasko... Tym razem muzycy zyskali dla siebie jakby większą przestrzeń, w której potrafili doskonale się odnaleźć i poustawiać wszystkie instrumenty na właściwym miejscu. Wcale mnie nie zdziwiło, że w czasie wykonywania ostatniego utworu wokalista przeszedł przez tłumek widzów do stołu mikserskiego i uścisnął dłoń w podzięce akustykowi.




Właśnie, jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której był to wyjątkowy występ. Rzecz, której zbyt mało - moim zdaniem - poświęca się dzisiaj uwagi. W czasie warszawskiego koncertu dało się odczuć ogromny szacunek i wdzięczność muzyków w stosunku do publiczności, która zgromadziła się w Hybrydach. To miła odmiana w czasach, gdy artyści nierzadko obnoszą się w trakcie występów z chlaniem wódy i zamiast zapowiadać piosenki robią sobie ze sceny jakieś polityczne wycieczki. Tym razem nikt nie miał wątpliwości, że muzyka była najważniejsza. 







poniedziałek, 18 listopada 2013

C'mon Flunk! Zimniej, mroczniej, surowiej!

No dobra, przyznaję, nie doceniałem norweskiego Flunk. Miałem ich do tej pory za sprawnych dawców chilloutowych melodii na niezliczoną liczbę składanek z muzyką rozbrzmiewającą w przestrzeniach nowoczesnych i wystylizowanych apartamentów. Na całe szczęście, na każdej kolejnej płycie grupy z Oslo (a jest ich już trochę) znajdywałem jakiś utwór, który kazał mi dalej śledzić jej działalność. Skoro więc nadarzyła się okazja i Flunk pojawił się z koncertem w bliskim sąsiedztwie mojego domu, postanowiłem sprawdzić, co to za muzyczny stwór, ten cały Flunk.




Szcelnie wypełniona kameralna salka śródmiejskiego Powiększenia, tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że to chyba jednak propozycja dla mainstreamu. W dobie internetowego przerzucania się muzyką, nagrania Flunk zagościły pewnie w niejednym polskim komputerze. Muzyka to niekonfliktowa, sprawne połączenie trip hopu, ambientu i dream popu, pewnie niejednemu umiliła pracę, sprzątanie domu albo naukę w czasie sesji. Nie powiem, czułem się trochę jak w środku jakiegoś dziwnego eksperymentu, na który, zresztą, sam się skazałem, ale wszelkie wątpliwości wywiały mi z głowy pierwsze dźwięki płynące ze sceny.




Nie, nie napiszę wam, że doznałem jakiegoś olśnienia. Ten koncert sprawił jednak, że umieściłem twórzość Flunk w nowym dla siebie kontekście. Ze względów wiadomych muzycy nie był bowiem w stanie odtworzyć całej palety brzmień, która wypełnia ich studyjne płyty. Czasem, owszem, ich piosenkom towarzyszyły jakieś podkłady odtwarzane z komputera, ale w ilościach - rzekłbym - homeopatycznych. Dzięki temu (tak, tak, proszę państwa) poczułem miętę do Flunk silną jak nigdy dotąd. Ich bardziej ascetyczne oblicze przywołało mi na myśl klimat starych dobrych lat 80. Dodatkowo muzycy tylko podsycili moje skojarzenia decydując się się w trakcie występu na kolejne covery - New OrderDepeche ModeYazoo i Kraftwerk. Może nie była to dosłowna podróż w przeszłość, ale z pewnością taki melancholijny flashback, który słuchaczki i słuchacze wychowani na tamtej muzyce czasem lubią poczuć.




W sumie, to może jednak źle, że poszedłem na ten koncert? Bo przecież moja sympatia do Flunk to będzie raczej uczucie z gatunku tych mocno beznadziejnych. W najbliższym czasie będę ich pewnie sobie idealizował niczym zadurzony klasową koleżanką nastolatek. Będę przywoływał w pamięci kolejne fragmenty koncertu i do nich wzdychał z nadzieją, że spotka mnie zaraz coś podobnego. I trwać będzie sobie ten stan pewnie do momentu, gdy przyjdzie mi słuchać wypieszczonej do imentu w studiu nagraniowym nowej produkcji Flunk.