niedziela, 18 sierpnia 2013

Spotkałem Wielbłąda na Gałczyńskiego

Słoneczne niedzielne popołudnie. Siedzimy na leżakach w cieniu i czytamy książki. Z głośników klubokawiarni, która kiedyś była całkiem fajna wybrzmiewają kolejne podobne do siebie piosenki. Ewidentnie z tej samej płyty, na pewno ten sam zespół. Słowa nie zawsze padają, czasem za to słychać flet, wyeksponowaną łkającą gitarę elektryczną, w tle sączą się charakterystyczne dźwięki melotronu. Wszystko to brzmi nieco antycznie, pompatycznie zarazem. Ale nóżka chodzi w dół, do góry, moszczę się wygodniej w leżaku, na gębę kładzie się uśmiech. Poznaję, to Camel. Jeden z nielicznych przedstawicieli rocka progresywnego, którego muzyka nie nuży, a brzmi nadal inspirująco. Zespół, który wypracował swoje unikatowe, łatwo rozpoznawalne brzmienie. Często przytaczany w audycjach nieodżałowanego red. Beksińskiego, którego wyznawcy z pewnością kojarzą monumentalny utwór "Stationary Traveller". Mam gdzieś nawet zabunkrowaną znakomitą camelowską płytę "Harbour Of Tears", którą Brytyjczycy nagrali w schyłkowym okresie działalności, w połowie lat 90. Lecz teraz już wiem, że to za mało. Sięgam po telefon, odpalam jedną z aplikacji rozpoznających piosenki i wiem już, że po ulicy Gałczyńskiego tułają się dźwięki z albumu "Moonmadness" [1976]. Wchodzę więc na internetową stronę portalu aukcyjnego, znajduję rzeczony CD i klikam "Kup teraz".