czwartek, 31 października 2013

Collage, czyli trzecie wskrzeszenie wampira

Nie wszyscy będą zadowoleni. Artrockowy wampir wybudził się na nowo. Z całą mocą działał po raz pierwszy na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Podgryzał jeszcze do czasów wczesnego punk-rocka. W końcu skapitulował i spektakularnie sam się pochował w krypcie z napisem "The Wall". Nie na długo. Ku przerażeniu rock'n'rollowców z krwi i kości z powrotem się wybudził w 1983 roku. Słabość do barokowych aranżacji, rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji oraz zaangażowanej narracji zadeklarowali wówczas na swojej pierwszej płycie członkowie niejakiego Marillion. Tożsamość brytyjskiej grupy ulegała potem wielu deformacjom, ale przez kolejne 15 lat można było od niej oczekiwać czasem naprawdę wartościowych nagrań. Ponadto, znalazła wielu naśladowców, nie tylko w Europie.

W nurt epigonów art rocka (zwanego też rockiem progresywnym, z czasem - także - neo-progresywnym) próbowały się włączyć także polskie zespoły. Najbardziej spektakularnym tego dowodem była kariera warszawskiego Collage. Wydane przez nich w pierwszej połowie lat 90. cztery albumy (szczególnie "Baśnie" i "Moonshine") dały wiele pociechy słuchaczom nie tylko z Polski. Collage w owym czasie odnieśli w granicach swego gatunku dość spektakularny sukces, co przejawiało się koncertami poza granicami kraju i kontraktem z zachodnim wydawcą SI Music. Wytwórnia upadła w roku 1998, kiedy Collage już nie istniało i był to w moim odczuciu czas, kiedy w obszarze art rocka zostało właściwie już wszystko powiedziane. Owszem, do dziś pojawiają się naśladowcy, ale nie prezentują nic ponadto, co ukazało się na płytach przez trzy ostatnie dekady XX wieku.



Collage darzę do dzisiaj ogromną sympatią. Mój pierwszy zakupiony kompakt, to były właśnie "Baśnie". Mam olbrzymi stopień identyfikacji z tą płytą. Do dziś znam na pamięć większość tekstów, potrafię wypunktować perkusyjne przejścia, czy gitarowe sola. Tak, "Baśnie" trafiły na czas, gdy kształtowała się moja muzyczna świadomość. Chodziłem na próby Collage, starałem się uczestniczyć w miarę możliwości w każdym ich koncercie. Miałem bowiem przekonanie, że zespół bazujący na - w sumie - zgranych już muzycznych patentach, dzięki pasji i determinacji potrafił stworzyć - o dziwo - własne interesujące brzmienie. Ponadto Collage, mieli zawsze dość bezpośredni kontakt ze słuchaczem, daleki od scenicznej bufonady. Było to raczej dzielenie się w trakcie występów litrami muzycznej wrażliwości, które muzycy wypacali na scenie. Dlatego z entuzjazmem zareagowałem na tegoroczne informacje o reaktywacji zespołu.

Tak, to prawda, entuzjazm mi opadł, gdy dowiedziałem się, że z Collage swoich planów nie wiąże Robert Amiran, najbardziej znany wokalista, z kilku, którzy współpracowali ze stołeczną grupą. W końcu, to on zaśpiewał na większości nie tak wielu znowu albumów Collage. Dlatego początkowo byłem zdruzgotany. Wahałem się, czy wybrać się na ich pierwszy od kilkunastu lat koncert w warszawskiej Progresji 26 października. Pewnie łatwiej byłoby mi się odnieść dzisiaj do Collage, po przesłuchaniu nowego materiału z aktualnym wokalistą (jest nim Karol Wróblewski). Przyjmuję jednak argument, że zanim powstaną nowe piosenki, zespół musi zgrać się w nowym zestawieniu (pozostali muzycy pochodzą ze składu z lat 90.). Przeważyła we mnie więc ta sentymentalna strona i postanowiłem dać im szansę. 


Grzegorz Szklarek / www.cantaramusic.pl


Jak wygląda Collage A.D. 2013? To zespół w przebudowie. Należy go oceniać przede wszystkim przez pryzmat nowego wokalisty. Pierwsze, co się rzuca w oczy to sceniczna swoboda Karola Wróblewskiego, którego z pozostałymi muzykami wiekowo dzieli różnica pokolenia. Nie widać po Karolu w żaden sposób jakiegoś onieśmielenia, które mogłoby towarzyszyć nowicjuszowi wśród starych wyjadaczy. Z pewnością przemawiają także za nim warunki głosowe. Karol ma głos mocny, dźwięczny i - mam wrażenie - nie do końca jeszcze wykorzystany. To jest wokal, na którym spokojnie można budować kolejne kompozycje. Głos, który już na samym początku potrafi zaakcentować swoją artystyczną niepodległość. Na tyle silny, że spokojnie można dać mu sporo przestrzeni na nowej płycie, która planowana jest na przyszły rok.


Grzegorz Szklarek / www.cantaramusic.pl


Może to jest pomysł na nowe Collage, bardziej stonowane w sferze aranżacji? Zresztą, rożne symptomy z warszawskiego koncertu są dla mnie dowodem na to, że zespół próbuje znaleźć dla siebie na nowo wygodny muzyczny kostium. A to zaproponował jakąś dziwną wstawkę w kultowej dla fanów Collage "Kołysance", która przerąbała utwór na pół, a to wypruł z energetycznego "The Blues" część charakterystycznego klawiszowego podkładu, zaś z i tak już balladowego "Safe" stworzył utwór prawie ambientowy. To wszystko przyjąłem chyba z lekkim rozczarowaniem, bo - pewnie podświadomie - po 17 latach oczekiwałem swoistego "Best Of" odegranego od A do Z. Ale jeśli ma być to przygrywka do czegoś ciekawego na przyszłość, to ja w to wchodzę. Generalnie, chyba lepiej odebrałem właśnie te zabiegi, który dawały utworom więcej powietrza, pozbawiały je lekkiej koturnowości. Blisko dwie dekady we współczesnej muzyce rozrywkowej to naprawdę dużo. Zdają się to doskonale wiedzieć muzycy Collage i próbują nie stać w miejscu. Mają u mnie duży kredyt zaufania. Bo przecież za to ich zawsze bardzo lubiłem - pewną autonomię w granicach określonych już dawno przez inne zespoły. Nadal na to liczę.