Od jakiegoś czasu chodzę wyłącznie na małe klubowe koncerty w przystępnej cenie. Stadionowe igrzyska odpuszczam sobie i jest to przemyślana strategia. Po pierwsze, cały ten inscenizacyjny barok zabija jak dla mnie treść. Bo rzadko się już dzisiaj zdarza, żeby estradowa oprawa niosła ze sobą jakieś dodatkowe przesłanie i miała na celu pogłębienie muzycznego przekazu. Po drugie, organizatorzy takich show odlecieli chyba gdzieś daleko ustalając ceny biletów. Dodatkowo - mam wrażenie - ludzie przychodzą na te spędy raczej pogadać i potrzaskać foty komórką. Z tymi zdjęciami jest zresztą tak, że sam często podążam za stadnym odruchem. I jest to część mnie, fana muzyki, której w sobie nie lubię. Cieszę się więc z tych małych klubowych celebracji. Dzięki nim znów poczułem autentyczną radość ze słuchania muzyki w wersji "na żywo".
W przypadku duńskiego Efterklang stosunek ceny biletu do jakości muzyki zgodził mi się na tyle, że odwiedziłem we wtorek legendarne dla starszych generacji słuchaczy Hybrydy. Ostatni raz byłem tam - będzie ze 20 lat temu - na którejś z rzędu giełdzie płytowej, gdzie zostawiałem swego czasu potworne sumy pieniędzy. Ponoć giełda ostatnio wznowiła działalność i aż korci mnie, żeby ze względów sentymentalnych udać się tam w którąś sobotę. Ponoć można spotkać wciąż te same twarze...
Sceniczny skład Efterklang powiększył się ostatnio o dziewczynę, co słychać już na wydanej w tym roku koncertowej wersji doskonałej "Piramidy" [2012]. Muszę przyznać, że zespół wzbogacony o wokal i instrumentalne zdolności Katinki Fogh Vindelev brzmi jeszcze ciekawiej. Ich trudna do sklasyfikowania mieszanka indie rocka, folku, elektroniki i muzyki współczesnej została wzbogacona o kolejny argument, by Efterklang traktować jako jeden z ciekawszych podmiotów europejskiej sceny niezależnej. Trio z Kopenhagi (na scenie powiększa się do rozmiaru sekstetu) nie stoi w miejscu, zwłaszcza ich dwa ostatnie albumy (obok wspomnianej "Piramidy" polecam do przesłuchania także "przebojowe" "Magic Chairs" z 2010 roku) robią wrażenie. I to na materiale z tych dwóch płyt Efterklang oparli głównie swój koncert.
Dużym zaskoczeniem w trakcie występu była dla mnie doskonała jakość dźwięku. Hybrydy miejscem idealnym pewnie nie są. Ale w ramach tej ograniczonej kubatury dźwiękowiec wyczarował mały cud. Powiem więcej, Efterklang w Hybrydach prezentował się dla mnie lepiej niż na płytach, które, choć aranżacyjnie bogate, zawsze brzmiały mi jakoś płasko... Tym razem muzycy zyskali dla siebie jakby większą przestrzeń, w której potrafili doskonale się odnaleźć i poustawiać wszystkie instrumenty na właściwym miejscu. Wcale mnie nie zdziwiło, że w czasie wykonywania ostatniego utworu wokalista przeszedł przez tłumek widzów do stołu mikserskiego i uścisnął dłoń w podzięce akustykowi.
Właśnie, jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której był to wyjątkowy występ. Rzecz, której zbyt mało - moim zdaniem - poświęca się dzisiaj uwagi. W czasie warszawskiego koncertu dało się odczuć ogromny szacunek i wdzięczność muzyków w stosunku do publiczności, która zgromadziła się w Hybrydach. To miła odmiana w czasach, gdy artyści nierzadko obnoszą się w trakcie występów z chlaniem wódy i zamiast zapowiadać piosenki robią sobie ze sceny jakieś polityczne wycieczki. Tym razem nikt nie miał wątpliwości, że muzyka była najważniejsza.