czwartek, 21 listopada 2013

Efterklang - specjaliści ds. gospodarowania przestrzenią


Od jakiegoś czasu chodzę wyłącznie na małe klubowe koncerty w przystępnej cenie. Stadionowe igrzyska odpuszczam sobie i jest to przemyślana strategia. Po pierwsze, cały ten inscenizacyjny barok zabija jak dla mnie treść. Bo rzadko się już dzisiaj zdarza, żeby estradowa oprawa niosła ze sobą jakieś dodatkowe przesłanie i miała na celu pogłębienie muzycznego przekazu. Po drugie, organizatorzy takich show odlecieli chyba gdzieś daleko ustalając ceny biletów. Dodatkowo - mam wrażenie - ludzie przychodzą na te spędy raczej pogadać i potrzaskać foty komórką. Z tymi zdjęciami jest zresztą tak, że sam często podążam za stadnym odruchem. I jest to część mnie, fana muzyki, której w sobie nie lubię. Cieszę się więc z tych małych klubowych celebracji. Dzięki nim znów poczułem autentyczną radość ze słuchania muzyki w wersji "na żywo".  

W przypadku duńskiego Efterklang stosunek ceny biletu do jakości muzyki zgodził mi się na tyle, że odwiedziłem we wtorek legendarne dla starszych generacji słuchaczy Hybrydy. Ostatni raz byłem tam - będzie ze 20 lat temu - na którejś z rzędu giełdzie płytowej, gdzie zostawiałem swego czasu potworne sumy pieniędzy. Ponoć giełda ostatnio wznowiła działalność i aż korci mnie, żeby ze względów sentymentalnych udać się tam w którąś sobotę. Ponoć można spotkać wciąż te same twarze...




Sceniczny skład Efterklang powiększył się ostatnio o dziewczynę, co słychać już na wydanej w tym roku koncertowej wersji doskonałej "Piramidy" [2012]. Muszę przyznać, że zespół wzbogacony o wokal i instrumentalne zdolności Katinki Fogh Vindelev brzmi jeszcze ciekawiej. Ich trudna do sklasyfikowania mieszanka indie rocka, folku, elektroniki i muzyki współczesnej została wzbogacona o kolejny argument, by Efterklang traktować jako jeden z ciekawszych podmiotów europejskiej sceny niezależnej. Trio z Kopenhagi (na scenie powiększa się do rozmiaru sekstetu) nie stoi w miejscu, zwłaszcza ich dwa ostatnie albumy (obok wspomnianej "Piramidy" polecam do przesłuchania także "przebojowe" "Magic Chairs" z 2010 roku) robią wrażenie. I to na materiale z tych dwóch płyt Efterklang oparli głównie swój koncert.




Dużym zaskoczeniem w trakcie występu była dla mnie doskonała jakość dźwięku. Hybrydy miejscem idealnym pewnie nie są. Ale w ramach tej ograniczonej kubatury dźwiękowiec wyczarował mały cud. Powiem więcej, Efterklang w Hybrydach prezentował się dla mnie lepiej niż na płytach, które, choć aranżacyjnie bogate, zawsze brzmiały mi jakoś płasko... Tym razem muzycy zyskali dla siebie jakby większą przestrzeń, w której potrafili doskonale się odnaleźć i poustawiać wszystkie instrumenty na właściwym miejscu. Wcale mnie nie zdziwiło, że w czasie wykonywania ostatniego utworu wokalista przeszedł przez tłumek widzów do stołu mikserskiego i uścisnął dłoń w podzięce akustykowi.




Właśnie, jest jeszcze jedna rzecz, dzięki której był to wyjątkowy występ. Rzecz, której zbyt mało - moim zdaniem - poświęca się dzisiaj uwagi. W czasie warszawskiego koncertu dało się odczuć ogromny szacunek i wdzięczność muzyków w stosunku do publiczności, która zgromadziła się w Hybrydach. To miła odmiana w czasach, gdy artyści nierzadko obnoszą się w trakcie występów z chlaniem wódy i zamiast zapowiadać piosenki robią sobie ze sceny jakieś polityczne wycieczki. Tym razem nikt nie miał wątpliwości, że muzyka była najważniejsza. 







poniedziałek, 18 listopada 2013

C'mon Flunk! Zimniej, mroczniej, surowiej!

No dobra, przyznaję, nie doceniałem norweskiego Flunk. Miałem ich do tej pory za sprawnych dawców chilloutowych melodii na niezliczoną liczbę składanek z muzyką rozbrzmiewającą w przestrzeniach nowoczesnych i wystylizowanych apartamentów. Na całe szczęście, na każdej kolejnej płycie grupy z Oslo (a jest ich już trochę) znajdywałem jakiś utwór, który kazał mi dalej śledzić jej działalność. Skoro więc nadarzyła się okazja i Flunk pojawił się z koncertem w bliskim sąsiedztwie mojego domu, postanowiłem sprawdzić, co to za muzyczny stwór, ten cały Flunk.




Szcelnie wypełniona kameralna salka śródmiejskiego Powiększenia, tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że to chyba jednak propozycja dla mainstreamu. W dobie internetowego przerzucania się muzyką, nagrania Flunk zagościły pewnie w niejednym polskim komputerze. Muzyka to niekonfliktowa, sprawne połączenie trip hopu, ambientu i dream popu, pewnie niejednemu umiliła pracę, sprzątanie domu albo naukę w czasie sesji. Nie powiem, czułem się trochę jak w środku jakiegoś dziwnego eksperymentu, na który, zresztą, sam się skazałem, ale wszelkie wątpliwości wywiały mi z głowy pierwsze dźwięki płynące ze sceny.




Nie, nie napiszę wam, że doznałem jakiegoś olśnienia. Ten koncert sprawił jednak, że umieściłem twórzość Flunk w nowym dla siebie kontekście. Ze względów wiadomych muzycy nie był bowiem w stanie odtworzyć całej palety brzmień, która wypełnia ich studyjne płyty. Czasem, owszem, ich piosenkom towarzyszyły jakieś podkłady odtwarzane z komputera, ale w ilościach - rzekłbym - homeopatycznych. Dzięki temu (tak, tak, proszę państwa) poczułem miętę do Flunk silną jak nigdy dotąd. Ich bardziej ascetyczne oblicze przywołało mi na myśl klimat starych dobrych lat 80. Dodatkowo muzycy tylko podsycili moje skojarzenia decydując się się w trakcie występu na kolejne covery - New OrderDepeche ModeYazoo i Kraftwerk. Może nie była to dosłowna podróż w przeszłość, ale z pewnością taki melancholijny flashback, który słuchaczki i słuchacze wychowani na tamtej muzyce czasem lubią poczuć.




W sumie, to może jednak źle, że poszedłem na ten koncert? Bo przecież moja sympatia do Flunk to będzie raczej uczucie z gatunku tych mocno beznadziejnych. W najbliższym czasie będę ich pewnie sobie idealizował niczym zadurzony klasową koleżanką nastolatek. Będę przywoływał w pamięci kolejne fragmenty koncertu i do nich wzdychał z nadzieją, że spotka mnie zaraz coś podobnego. I trwać będzie sobie ten stan pewnie do momentu, gdy przyjdzie mi słuchać wypieszczonej do imentu w studiu nagraniowym nowej produkcji Flunk.







czwartek, 31 października 2013

Collage, czyli trzecie wskrzeszenie wampira

Nie wszyscy będą zadowoleni. Artrockowy wampir wybudził się na nowo. Z całą mocą działał po raz pierwszy na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Podgryzał jeszcze do czasów wczesnego punk-rocka. W końcu skapitulował i spektakularnie sam się pochował w krypcie z napisem "The Wall". Nie na długo. Ku przerażeniu rock'n'rollowców z krwi i kości z powrotem się wybudził w 1983 roku. Słabość do barokowych aranżacji, rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji oraz zaangażowanej narracji zadeklarowali wówczas na swojej pierwszej płycie członkowie niejakiego Marillion. Tożsamość brytyjskiej grupy ulegała potem wielu deformacjom, ale przez kolejne 15 lat można było od niej oczekiwać czasem naprawdę wartościowych nagrań. Ponadto, znalazła wielu naśladowców, nie tylko w Europie.

W nurt epigonów art rocka (zwanego też rockiem progresywnym, z czasem - także - neo-progresywnym) próbowały się włączyć także polskie zespoły. Najbardziej spektakularnym tego dowodem była kariera warszawskiego Collage. Wydane przez nich w pierwszej połowie lat 90. cztery albumy (szczególnie "Baśnie" i "Moonshine") dały wiele pociechy słuchaczom nie tylko z Polski. Collage w owym czasie odnieśli w granicach swego gatunku dość spektakularny sukces, co przejawiało się koncertami poza granicami kraju i kontraktem z zachodnim wydawcą SI Music. Wytwórnia upadła w roku 1998, kiedy Collage już nie istniało i był to w moim odczuciu czas, kiedy w obszarze art rocka zostało właściwie już wszystko powiedziane. Owszem, do dziś pojawiają się naśladowcy, ale nie prezentują nic ponadto, co ukazało się na płytach przez trzy ostatnie dekady XX wieku.



Collage darzę do dzisiaj ogromną sympatią. Mój pierwszy zakupiony kompakt, to były właśnie "Baśnie". Mam olbrzymi stopień identyfikacji z tą płytą. Do dziś znam na pamięć większość tekstów, potrafię wypunktować perkusyjne przejścia, czy gitarowe sola. Tak, "Baśnie" trafiły na czas, gdy kształtowała się moja muzyczna świadomość. Chodziłem na próby Collage, starałem się uczestniczyć w miarę możliwości w każdym ich koncercie. Miałem bowiem przekonanie, że zespół bazujący na - w sumie - zgranych już muzycznych patentach, dzięki pasji i determinacji potrafił stworzyć - o dziwo - własne interesujące brzmienie. Ponadto Collage, mieli zawsze dość bezpośredni kontakt ze słuchaczem, daleki od scenicznej bufonady. Było to raczej dzielenie się w trakcie występów litrami muzycznej wrażliwości, które muzycy wypacali na scenie. Dlatego z entuzjazmem zareagowałem na tegoroczne informacje o reaktywacji zespołu.

Tak, to prawda, entuzjazm mi opadł, gdy dowiedziałem się, że z Collage swoich planów nie wiąże Robert Amiran, najbardziej znany wokalista, z kilku, którzy współpracowali ze stołeczną grupą. W końcu, to on zaśpiewał na większości nie tak wielu znowu albumów Collage. Dlatego początkowo byłem zdruzgotany. Wahałem się, czy wybrać się na ich pierwszy od kilkunastu lat koncert w warszawskiej Progresji 26 października. Pewnie łatwiej byłoby mi się odnieść dzisiaj do Collage, po przesłuchaniu nowego materiału z aktualnym wokalistą (jest nim Karol Wróblewski). Przyjmuję jednak argument, że zanim powstaną nowe piosenki, zespół musi zgrać się w nowym zestawieniu (pozostali muzycy pochodzą ze składu z lat 90.). Przeważyła we mnie więc ta sentymentalna strona i postanowiłem dać im szansę. 


Grzegorz Szklarek / www.cantaramusic.pl


Jak wygląda Collage A.D. 2013? To zespół w przebudowie. Należy go oceniać przede wszystkim przez pryzmat nowego wokalisty. Pierwsze, co się rzuca w oczy to sceniczna swoboda Karola Wróblewskiego, którego z pozostałymi muzykami wiekowo dzieli różnica pokolenia. Nie widać po Karolu w żaden sposób jakiegoś onieśmielenia, które mogłoby towarzyszyć nowicjuszowi wśród starych wyjadaczy. Z pewnością przemawiają także za nim warunki głosowe. Karol ma głos mocny, dźwięczny i - mam wrażenie - nie do końca jeszcze wykorzystany. To jest wokal, na którym spokojnie można budować kolejne kompozycje. Głos, który już na samym początku potrafi zaakcentować swoją artystyczną niepodległość. Na tyle silny, że spokojnie można dać mu sporo przestrzeni na nowej płycie, która planowana jest na przyszły rok.


Grzegorz Szklarek / www.cantaramusic.pl


Może to jest pomysł na nowe Collage, bardziej stonowane w sferze aranżacji? Zresztą, rożne symptomy z warszawskiego koncertu są dla mnie dowodem na to, że zespół próbuje znaleźć dla siebie na nowo wygodny muzyczny kostium. A to zaproponował jakąś dziwną wstawkę w kultowej dla fanów Collage "Kołysance", która przerąbała utwór na pół, a to wypruł z energetycznego "The Blues" część charakterystycznego klawiszowego podkładu, zaś z i tak już balladowego "Safe" stworzył utwór prawie ambientowy. To wszystko przyjąłem chyba z lekkim rozczarowaniem, bo - pewnie podświadomie - po 17 latach oczekiwałem swoistego "Best Of" odegranego od A do Z. Ale jeśli ma być to przygrywka do czegoś ciekawego na przyszłość, to ja w to wchodzę. Generalnie, chyba lepiej odebrałem właśnie te zabiegi, który dawały utworom więcej powietrza, pozbawiały je lekkiej koturnowości. Blisko dwie dekady we współczesnej muzyce rozrywkowej to naprawdę dużo. Zdają się to doskonale wiedzieć muzycy Collage i próbują nie stać w miejscu. Mają u mnie duży kredyt zaufania. Bo przecież za to ich zawsze bardzo lubiłem - pewną autonomię w granicach określonych już dawno przez inne zespoły. Nadal na to liczę. 

niedziela, 15 września 2013

Rick, który zabrał ze sobą marzenia

Jedna z ulubionych stacji radiowych uświadomiła mi, że minęła właśnie piąta rocznica śmierci Richarda Wrighta - klawiszowca Pink Floyd, kompozytora genialnego "Us And Them". Śmierć Ricka oznaczać będzie już dla mnie na zawsze emocjonalne pożegnanie z wielkim zespołem. Ponoć nadzieja umiera ostatnia, ale odejście znakomitego brytyjskiego instrumentalisty bezpowrotnie zakończyło moje dywagacje na temat tego, kiedy zobaczę na scenie kamandę Pinka Flojda. Do końca życia będę próbował się dowiedzieć, gdzie ja miałem głowę, gdy trzeba było decydować się na wyjazd do Stoczni Gdańskiej w 2006 roku. Na koncercie Davida Gilmoura pojawił się wówczas gościnnie właśnie Rick Wright i obaj panowie wykonali kilka pomnikowych utworów swej macierzystej grupy. To był zarazem ostatni sceniczny występ Wrighta - człowieka, który zabrał ze sobą moje marzenia. 





czwartek, 5 września 2013

Baśka miała fajny głos

Byłem na bardzo fajnym koncercie niedawno. W klubie BarKa, w okolicach mostu Świętokrzyskiego (tym razem dotarłem bez przeszkód), wystąpili Barbara Morgenstern i Macio Moretti. Wiele sobie obiecywałem po tym nietypowym show. Macio Moretti - wiadomo - człowiek orkiestra, lider Mitch & Mitch, muzyk Baaby i paru jeszcze innych offowych projektów, twórca ambitnej wytwórni Lado ABC, sceniczne zwierzę. Z kolei wokalistkę Barbarę Morgenstern kojarzyłem dotąd jako przedstawicielkę miłej dla ucha niemieckiej elektroniki. Z tej kolaboracji mogło wyjść tylko coś fajnego. A zanosiło się na nią już dawno, bo jak na wstępie zapowiedziała Barbara, spotkali się z Morettim jakieś 10 lat temu i już wtedy rozmawiali o przyszłej współpracy. Nadwiślański występ był więc nieśpiesznym sfinalizowaniem artystycznej akcji w ramach przyjaźni polsko-niemieckiej.


Ten koncert nie zawiódł, a dla mnie był wydarzeniem w jakiś sposób odkrywczym. Barbarę kojarzyłem z ostatniej płyty "Sweet Silence", ale lwią część zagranego w Warszawie repertuaru stanowiły utwory z jej pierwszego okresu twórczości. Zdarzyły się nawet utwory z przed lat kilkunastu. Barbara tworzyła wtedy piosenki oparte na niepokojących elektronicznych brzmieniach, a wyśpiewywane jeszcze wtedy w języku nienieckim teksty dodawały im introwertycznej aury, zahaczając niekiedy o krautrockowe klimaty. To od nich Morgenstern zaczęła swoją część koncertu. Dopiero gdzieś w połowie na scenę wkroczył Moretti i przyprawił kolejne piosenki o silny puls przy pomocy zmodyfikowanego dla swoich potrzeb zestawu perkusyjnego. Ostatnie chwile ich wspólnego muzykowania to już była typowa improwizacyjna jazda, daleko wykraczająca poza prezentację standardowych piosenek. Co ciekawe, stonowana Morgenstern dała się ponieść charyzmatycznemu Maćkowi Morusiowi (bo tak naprawdę nazywa się Moretti) i dała na finał mocno popalić wszystkim instrumentom klawiszowym, które zgromadziła na scenie. 

A więc zaskoczenie, Barbara Morgenstern przeistoczyła się na moich oczach z miłej dziewczyny śpiewającej ambitny pop w artystkę temperamentną, o indywidualnym stylu, pomysłową instrumentalistkę. Z kolei Moruś bardzo fajnie dostosował się dla potrzeb koncertu do roli muzyka towarzyszącego, a przecież ze sceny kojarzymy go raczej jako lidera. Mam więc nadzieję, że ten udany kolaż będzie miał jeszcze niejedną odsłonę "na żywo", a może zaowocuje wręcz nowym materiałem. Chciałbym też wierzyć, że zaśpiewana po angielsku płyta "Sweet Silence" stanie się dla Barbary szansą na pozyskanie większej liczby słuchaczy. Bo, że głos miała fajny - wiedziałem od początku. Ale ma też Baśka przede wszystkim osobowość.





niedziela, 1 września 2013

Życie pod mostem Grota-Roweckiego

Wybrałem się ostatnio na premierę mapy "Wisła WAW" dr Marka Ostrowskiego, która odbyła się na stołecznej plaży w Boogaloo Beach Barze. Miejsce dla mnie nowe, nieznane, nie orientuję się najlepiej w topografii Wybrzeża Gdyńskiego, zatem zdałem się na łaskę GPS-u i mapy w telefonie. Skutek był taki, że przedzierałem sie przez nadwiślańskie chaszcze i brnąłem szlakiem quadowców przez hałdy piachu, aż oczom moim ukazały się filary mostu Grota-Roweckiego. Pogodziłem się szybko z faktem, że na autorskie spotkanie już nie dotrę. Postanowiłem jednak wyciągnąć z tej sytuacji coś pozytywnego, zamiast wpadać w jakiegoś doła. To było moje spotkanie z Wisłą, tylko bardziej osobiste. Popodziwiałem jej prawy brzeg z perspektywy, na którą bym się raczej nigdy świadomie nie zdecydował. Poprzyglądałem się też konstrukcji mostu z miejsca, do którego mało kto zagląda. A okazuje się, że tam toczy drugie życie, takie mniej oficjalne.









niedziela, 18 sierpnia 2013

Spotkałem Wielbłąda na Gałczyńskiego

Słoneczne niedzielne popołudnie. Siedzimy na leżakach w cieniu i czytamy książki. Z głośników klubokawiarni, która kiedyś była całkiem fajna wybrzmiewają kolejne podobne do siebie piosenki. Ewidentnie z tej samej płyty, na pewno ten sam zespół. Słowa nie zawsze padają, czasem za to słychać flet, wyeksponowaną łkającą gitarę elektryczną, w tle sączą się charakterystyczne dźwięki melotronu. Wszystko to brzmi nieco antycznie, pompatycznie zarazem. Ale nóżka chodzi w dół, do góry, moszczę się wygodniej w leżaku, na gębę kładzie się uśmiech. Poznaję, to Camel. Jeden z nielicznych przedstawicieli rocka progresywnego, którego muzyka nie nuży, a brzmi nadal inspirująco. Zespół, który wypracował swoje unikatowe, łatwo rozpoznawalne brzmienie. Często przytaczany w audycjach nieodżałowanego red. Beksińskiego, którego wyznawcy z pewnością kojarzą monumentalny utwór "Stationary Traveller". Mam gdzieś nawet zabunkrowaną znakomitą camelowską płytę "Harbour Of Tears", którą Brytyjczycy nagrali w schyłkowym okresie działalności, w połowie lat 90. Lecz teraz już wiem, że to za mało. Sięgam po telefon, odpalam jedną z aplikacji rozpoznających piosenki i wiem już, że po ulicy Gałczyńskiego tułają się dźwięki z albumu "Moonmadness" [1976]. Wchodzę więc na internetową stronę portalu aukcyjnego, znajduję rzeczony CD i klikam "Kup teraz".



niedziela, 21 lipca 2013

Nie tacy nowi romantycy

Na ogół, na wszelkie muzyczne powroty reaguję zgorzkniałym wyrazem twarzy. Nie wierzę w ich siłę i magię. Nie mam złudzeń, że inspiracją dla takich wydarzeń była Mamona. Ale w przypadku zespołu Visage, jest inaczej. Porzuciłem refleksje na temat intencji, jakie przyświecały Steve'owi Strange'owi (wokaliście, liderowi i zarazem jedynemu muzykowi, który ostał się z oryginalnego składu) przy nagrywaniu pierwszej plyty od blisko 30 lat.

Z Visage mam związane raczej dobre wspomnienia. Doceniam rolę Strange'a, jako animatora nurtu new romantic, który z początkiem lat 80. odmienił oblicze europejskiej muzyki rozrywkowej. Podziwiam jego kreatywność i zapał, z jakim wprowadzał do świata popu modowe szaleństwa zastrzeżone dotąd tylko dla scenicznych spektakli Davida Bowiego. Choć nie mogę też się nadziwić, jak wyrosły w punkowej atmosferze Strange mógł wykonać tak nagły zwrot w kierunku syntezatorowych brzmień. To tak, jakby kibic Barcelony zadeklarował, że od teraz będzie fanem Realu. Jednak ostatecznym argumentem, który sprawia, że czuję miętę do Visage, jest "Beat Boy" z 1986 r. - ostatni album wydany przed rozpadem, jednocześnie największa komercyjna klapa w krótkiej historii formacji z Londynu... 

Każdy meloman i melomanka bez trudu pewnie wymienią kilka płyt, które zmieniły ich życie oraz muzyczną świadomość. Dla mnie jednym z takich albumów był właśnie "Beat Boy". Nagrany którejś nocy z radia na kasetę magnetofonową Stilon Gorzów, stał się katalizatorem nowych muzycznych doznań. Ciągłe odtwarzanie tejże kasety sprawiło, że taśma zaczęła przypominać żyłkę wędkarską. Starczyło jednak czasu, by zalewdwie 8 piosenek nieco namieszało w mojej głowie. Swobodnie mogłem więc odcumować z przystani o nazwie Euro Disco i podryfować w kierunku bardziej wysublimowancyh brzmień z pod znaku Duran Duran czy Simple Minds. Kwestią czasu pozostało już potem eksplorowanie coraz to odleglejszych muzycznych akwenów: minimal music, jazzu i doom metalu. Tak oto Steve Strage w ciągu paru lat zrobił ze mnie miłośnika Anathemy. 



  
W poczuciu pewnego długu wdzięczności, jaki mam wobec Visage, sięgnąłem po ich wydaną w maju płytę "Hearts & Knives". Dziś juz ona nic nie zmieni, nikogo nie zaintryguje. Dla Strange'a i towarzyszących mu muzyków czas zatrzymał się w miejscu. Ale należy docenić fakt, że jest to kawał świetnej studyjnej roboty, a kompozycje nie rozpadają sią na naszych oczach, czy raczej - uszach. Ponadto, ten album wpisuje się świetnie w trend udanie reanimowanych ostatnio gwiazd new romantic. Najnowsze produkcje Ultravox, OMD i Visage to także wyraźny sygnał dla młodocianych miłośników dzisiejszego synth popu. Brzmienie Chromatics, Washed Out i Ladyhawke nie wzięło się przecież znikąd.  





niedziela, 14 lipca 2013

The National, czyli - na ciśnieniu nie da rady

Podoba mi się nowy album The National. Podoba mi się bardzo. Najbardziej ze wszystkigo nowego, co usłyszałem w tym roku. A muszę przyznać, że do słuchania "Trouble Will Find Me" przystąpiłem bez specjalnego napięcia. Byłem jeszcze trochę zmęczony całą tą sytuacją związaną z poprzednią płytą "High Violet", wydaną 3 lata temu.

Brooklyński band wydawał się wtedy mocno kopać w drzwi muzycznego mainstreamu. Po kultowym dla niektórych występie na mysłowickim OFF Festivalu o The National zaczęło być w Polsce głośniej. Premierze "High Violet" towarzyszyła spora radiowa promocja. Coraz częściej gościli też w telewizyjnych amerykańskich show. Grupa miała chyba wtedy strasznie dużo do udowodnienia i to ciśnienie było - jak dla mnie - zbyt słyszalne w ich muzyce. Ze szkodą, dla skądinąd nie najgorszych kompozycji. 

Najwyraźniej muzyka The National jest dla mnie najbardziej akceptowalna, kiedy pojawia się jakby od niechcenia, znienacka. Tak, jak 5 lat temu, gdy na norweskiej wyspie Handnesoya usłyszałem pierwsze dźwięki "Lucky You". I wiedziełem już, że będę chciał więcej. Ten utwór doskonale definiował twórczość amerykańskiego zespołu. Polubiłem go za intymność stworzoną przy pomocy rockowego instrumentarium, nieśpieszny charakter piosenek, introwertyczny sposób interpretacji tekstów przez Matta Berningera.

Najwyraźniej do dzisiaj kojarzę The National głównie jako przedstawicieli muzycznej nostalgii. A tej na "Trouble Will Find Me" jest szczególnie dużo. Kompozycje rozwijają się powoli, często dramatyczny finał poprzedza rozbudowane intro. Jest czas by powoli zagłębiać się w świat, który The National zbudowali na swojej najnowszej płycie. Można się schronć w tej muzyce niczym w mydlanej bańce i uchronć przed bodźcami zewnętrznego świata. Równie bezpiecznie czułem się ostatnio pośród norweskich fiordów.






wtorek, 18 czerwca 2013

Nie ma co się obrażać

Wiem, że Rosja nie jest ulubionym krajem Polaków. Trudno patrzeć na Rosję wzrokiem pozbawionym stereotypów i niechęci, którą dziedziczymy chyba w genach. Bagaż krzywd wydaje się zbyt duży, kompleksy względem większego sąsiada ciążą, ale namawiał będę wszystkich do tego, by Rosji wnikliwie się przyglądać. Nawet jeśli kogoś nie lubię, nie cenię, obawiam się, to nie wyklucza mojego zaciekawienia. A żeby lepiej zrozumieć, warto przedzierać się przez stereotypy.

Barbara Włodarczyk będzie dobrym przewodnikiem w takich mentalnych transgresjach. Wieloletnia korespondentka TVP w Moskwie znana jest chyba najbardziej z cyklu kapitalnych reportaży "Szerokie tory", w których próbowała pokazać skomplikowaną rosyjską naturę. Bo Rosja, jak bohaterowie książki Włodarczyk - ma wiele twarzy. Bywa potwornie zapyziała i przesadnie na pokaz. Wydaje się często irytująco niezrozumiała, a nawet budząca strach. Z reguły ten ogromny kraj kontrastów trudno jednak opisać innym słowem, niż fascynujący. A "Nie ma jednej Rosji" połyka się równie szybko, jak pięćdziesiątkę wódki.





niedziela, 9 czerwca 2013

Ray Lady Ray


Mam wobec Raya Wilsona uczucia mieszane. Mieszka facet w Polsce (w Wielkopolsce znalazł swoją lejdi), więc traktuję go trochę jak krajana. I podziwiam go za ten heroizm, że chce się mierzyć z nie zawsze jasnym stronami naszego kraju-raju. Ponadto szanuję go za to, że utworzył w Poznaniu fundację na rzecz aktywizacji osób ze zmarginalizowanych środowisk. 

Lubię go też, a może - przede wszystkim, za charakterystyczny głos. I naprawdę, dużym sentymentem darzę album "Calling All Stations" (1997), który Ray nagrał z Genesis. Tu też dla mnie zaczyna się z Ray'em problem. Zaistniał tylko na jednym albumie legendarnej grupy, a nie przeszkadza mu to w graniu koncertów, na których wykonuje jej starszy repertuar. Bez oporów nagrywa też płyty z genesisowymi klasykami w wersjach akustycznych, symfonicznych itp. Moim zdaniem jest to lekkie nadużycie, choć deficyt dobrej muzyki nieuchronnie dziś prowadzi słuchaczy w kierunku chodzenia na tzw. cover bandy, tak jak chodzi się do filharmonii posłuchać Chopina.

Ponieważ najnowszą płytę Ray'a, "Chasing Rainbows", poprzedził całkiem udany singiel "Easier That Way", postanowiłem przyjrzeć się jej bliżej. Be uprzedzeń, przyzwyczajeń, bez nadmierych oczekiwań. I muszę przyznać, że jest to płyta dobra. Równa, na poziomie, z muzyką, która nie poruszy świata u podstaw. Zbiór 12 zgrabnych pop-rockowych songów, w których Ray często sięga po akustyczną gitarę i chętnie korzysta ze smyczkowych aranży. W sumie niby nic specjalnego, ale nagrać dzisiaj zbiór kilkunastu udanych utworów to duża sztuka. Tak więc - Ray - zwracam honor. Mam nadzieję, że nagrasz jeszcze sporo udanych piosenek. Swoich. Bo wychodzi Ci to nieźle.




środa, 5 czerwca 2013

Coraz puściej na Tian'anmen

Wczoraj minęła kolejna rocznica masakry na pekińskim Placu Niebiańskiego Spokoju. Jak co roku, pojawiliśmy się pod chińską ambasadą, by zapalić znicze i oddać hołd ofiarom. To już taki nasz rytuał.

Coraz smutniej i pustawo jest 4 czerwca przed chińską ambasadą w Warszawie. Coraz mniej zniczy i kwiatów, coraz mniej ludzi, coraz rzadziej policja nas spisuje. Coraz więcej miejsca na placyku przed bramą zagarnia niepamięć. 

Ale, co się dziwić, przykład idzie z góry. Marszałkini Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej dała właśnie przykład niepamięci. Waluta i ekonomia przesłoniły jej pewną ważną datę. Organizacje rządowe i pozarządowe tez nie garną się do tego, by ofiarę studentów z Tian'anmen przypominać. Choć wydaje się, że w epoce mediów społecznościowych powinno być o to łatwiej.

Im bardziej Polacy, mający przecież do spłacenia dług wobec innych społeczeństw żyjących w dyktaturze, zdają się być głusi na strzały z Tian'anmen, tym większy czuję wewnętrzny sprzeciw. I przymus, by 4 czerwca znów zamanifestować ten swój sprzeciw pod chińską ambasadą.










niedziela, 26 maja 2013

Historia pewnej rozpierduchy

Miejska legenda głosi, że Paul Buchanan, Robert Bell i Paul Joseph Moore na początku nie umieli grać na niczym. Zastawili jednak mieszkania, sprzedali samochody, kupili instrumenty. Bo mieli taki wewnętrzny imperatyw, żeby zostać muzykami i dopięli swego.

Jak było naprawdę, nie wiem. Faktem jest jednak, że trójka przyjaciół z Glasgow dokonała w moim świadomym życiu słuchacza pierwszego wielkiego "spustoszenia". Doprowadziła mnie do totalnej emocjonalnej rozpierduchy. Nie mogłem wręcz uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto potrafi tak doskonale odczytać moją muzyczną wrażliwość, dać to, czego trzeba.

Nie wiem, jak w muzyce mierzy się szczerość. To chyba kwestia indywidualna. Nie ma na to jakiegoś wzoru. Nie ma urządzenia podobnego do tego, którym Wiesław Michnikowski mierzył poziom alkoholu w wódce, w filmie "Gangsterzy i filantropi". Ja w twórczości The Blue Nile tę szczerość odnajduję. W ascetycznej, może nawet nieco prostacko zaaranżowanej muzyce, w naiwnych piosenkach, w łamiącym się głosie Buchanana.

Bardzo mnie więc cieszy, że na rynku ukazały się niedawno rozszerzone edycje pierwszych dwóch albumów szkockiego zespołu. Z pewnością zajmą honorowe miejsce na mojej półce z płytami. Obok tych starych wydań.




 


środa, 22 maja 2013

Znowu w życiu moim Myslo


Od początku lubiłem tę muzykę i tych ludzi. Lubiłem patrzeć, jak stopniowo wyzwalają się z okowów britpopowych fascynacji i zaczynają podążać własną drogą. Z zadowoleniem obserwowałem, jak w miarę odnoszonych sukcesów są tak samo ujmujący, pozostają sobą. Nie chciałem jednak dopuszczać do świadomości kolejnych sygnałów, świadczących o powolnej artystycznej agonii Myslovitz.

Uczciwie muszę jednak przyznać, że po spektakularnej "Miłości w czasach popkultury", traciłem zainteresowanie kolejnymi albumami zespołu. Wydawały się być tylko kalkami jego starszych dokonań. Sympatia pozostawała, ale traciłem zapał z każdym nowym nagraniem. W międzyczasie, od osób z otoczenia śląskiej grupy można było coraz częściej usłyszeć, że ta formuła się wyczerpuje.

Artystyczna chemia między chłopakami słabła i być może solowe projekty członków zespołu oraz roczna przerwa w jego działalności były tylko oznakami nieuchronnie zbliżającego się końca. Artur Rojek z czasem bardziej stawał się już chyba liderem OFF Festivalu, niż macierzystej grupy. Stało się więc to, co musiało się stać.

Wiadomość o artystycznym rozwodzie jakoś mnie nie zasmuciła, była raczej nieuniknioną konsekwencją dla bacznych obserwatorów losów Myslovitz. Artur działa prężnie i z roku na rok rozwija swój wspaniały festiwal. Pozostali muzycy - wydaje się - zyskali nowy oddech i z Michałem Kowalonkiem w roli wokalisty mogą z optymizmem patrzeć w przyszłość. Tym bardziej, że ich pierwszy wspólny projekt sprawia wrażenie początku czegoś naprawdę intrygującego

"1.577" jest przede wszystkim zbiorem ciekawych muzycznych pomysłów - naprawdę wielu dźwiękowych warstw, przez które z każdym przesłuchaniem trzeba się przedzierać. To ciekawy zabieg, który sprawił, że uwaga słuchacza z nowego wokalisty ucieka w stronę produkcyjnych smaczków i bogatego brzmienia. Sam Kowalonek (znany wcześniej z poznańskiej formacji Snowman) zdaje swój egzamin z Myslovitz zachęcajaco. Przynajmniej w nowym repertuarze odnajduje się znakomicie, śpiewa bez napinki, swobodnie opowiada swoje historie. 

Jednak głównym atutem "1.577" jest dla mnie uniwersalny wymiar nowej twórczości Myslo. Album wydaje się być nagrany bez jakiejś specjalnej kalkulacji, potrzeby tworzenia przebojów na siłę, odnoszenia się do własnej twórczości, bądż potrzeby radykalnego odcinania się od niej. To po prostu dobra rockowa płyta, która w wypadku debiutantów uchodziłaby pewnie nawet za małe objawienie. Tak więc, w moim sercu, głowie, uszach - znowu zagościło Myslovitz. 






niedziela, 19 maja 2013

Wiktor Czyściciel nie będzie potrzebny

Oglądając wczorajszą potyczkę Legii z Lechem miałem przez chwilę obawy, że przyjdzie mi przeżywać bolesne deja vu. Ledwo dzień wcześniej także Real Madryt raz po raz marnował doskonałe szanse na strzelanie gola. Efekt jest bolesny dla kibiców Los Blanos - wyrzucony na trybuny Mourinho, czerwona kartka dla Ronaldo, Puchar Króla dla Atletico. The Special One odchodzi w niesławie, skłócony z największymi gwiazdami zespołu. Zgliszcza Santiago Bernabeu jeszcze długo tlić się będą i doprawdy nie zazdroszczę Florentino Perezowi, który na miejsce kontrowersyjnego Mou musi teraz sprowadzić niezłego magika, co to wszystko na nowo poukłada.

Założę się, że w trakcie ostatniego meczu nad głowami wielu kibiców Legii unosił się już duch red. Szpakowskiego, mruczący swoje "niewykorzystane sytuacje lubią się mścić". Kolejny sezon  zakończony spektakularną porażką na finiszu rozgrywek to byłby dramat podobny do tego, jaki rozgrywa się obecnie w Madrycie. Jeśli wspomnimy ponadto niedawne alkoholowe peregrynacje największych gwiazd warszawskiego zespołu, to należy domniemywać, że i na Łazienkowskiej przydałby się po sezonie jakiś Wiktor Czyściciel. Na całe szczęście obędzie się bez ostatecznych rozwiązań. Zawodnicy w koszulkach z "L" na piersi swoją do bólu konsekwentną grą zaorali boisko, a po blisko 90 min. zakwitł na nim piękny wynik 1:0.

Rewolucji w stolicy nie będzie, bo ona już się wydarzyła, I w przeciwieństwie do tej madryckiej, miała aksamitny przebieg. Tu na wojnę z gwiazdami nie zdecydował się trener Urban. Powtarzał za to, niczym spolegliwy ojciec, że relacje z zawodnikami chce budować na zaufaniu. Czarną robotę wykonał za to prezes Leśnodorski. Szast-prast, alkoholowy recydywista i chimeryczny piłkarz Ljuboja wylądował  na zesłaniu w młodzieżowej drużynie, a zapatrzony w niego Miroslav Radovic, przygnieciony jarzmem kary finansowej wyartykułował szybko oficjalne przeprosiny za słynne wybryki w Enklawie. Śmiem twierdzić, że ta psychologiczna gra w "złego i dobrego policjanta" zadziałała na piłkarzy - jak to mawiał trener Henryk Kasperczak - pozitiwnie. Sobotnia, najskromniejsza z możliwych wygrana Legii, pozwala już chyba nieco śmielej spoglądać w kierunku mistrzowskiego pucharu. Można się wstrzymać z telefonem do Wiktora.





czwartek, 16 maja 2013

To nie jest futbol dla pięknych ludzi

Oglądając wczoraj finał Ligi Europejskiej nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jak niesprawiedliwie traktowany jest Rafael Beitez. Hiszpański trener nie jest bowiem pupilem mediów, a kibice Chelsea od momentu, gdy zjawił się na Stamford Bridge, założyli mu emocjonalnego bana. 

Ponoć to człowiek-cyborg, który odgradza się od wszystkich drutem kolczastym zrobionym ze statystyk. Bezduszny strateg, karzący biednym piłkarzom (często zarabiającym po 150 tys. funtów tygodniowo) do znudzenia powtarzać taktyczne schematy na treningach. Brak mu elegancji Pepa Guardioli, nie ma też ikry Sir Alexa Fergusona. A jednak jest coś, co przemawia za introwertycznym Rafą. I są to - uwaga, uwaga - statystyki. 

Facetowi, który nie zawsze z gigantami światowej piłki zdobył w ciągu dekady 3 europejskie puchary, musi należeć się szacunek. Nie musi go kochać piłkarska szatnia, podkpiwać w komentarzach mogą dziennikarze, wyszydzać będą kibice. Nikt jednak nie odmówi Benitezowi sukcesów. To każe patrzeć na niego, jak na trenera wybitnego.

Jest jeszcze coś, co bardzo sobie cenię u hiszpańskiego szkoleniowca. To rzadko spotykany etos pracy. Benitez był w stanie pozwolić sobie na blisko dwuletnią przerwę w zatrudnieniu, nie korzystając w tym czasie z mało satysfakcjonujących ofert, choć ofert z pewnością nie zabrakło. Jest tytanem pracy, zaangażowania wymaga też od innych. Jest srogim menadżerem piłkarskiego przedsiębiorstwa, który mozolną (może i nudną) pracą prze po wynik. I, co najważniejsze, potrafi go osiągnąć. Jestem pewien, że sprawdziłby się nie tylko w futbolowej branży.




 

środa, 15 maja 2013

Indie, moja miłość

Dobrze mieć siostrę za oceanem. Siostrę, co podeśle płytę trudno dostępną w Europie. Jestem bowiem takim małoamazonowym ogórkiem, kupowanie muzyki w formie elektronicznej - to nie dla mnie. Muszę potrzymać dysk w rękach. Muszę przytulić nos do okładki. Bez tej gry wstępnej nie zacznę słuchać muzyki tak serio-serio. Inaczej nie potrafię. Za dużo dziś dźwięków nieważnych, za dużo się słucha niedbale.

Na "Transit Of Venus" natknąłem się przypadkiem. Nie sądzę, by wiele osób kojarzyło zespół Black Forest Fire. A warto propagować tę płytę. To uczciwa propozycja, bo nie jest zestawem "3 + wypełniacze". Przypominają się czasy, gdy wydawano CAŁE RÓWNE ALBUMY. Ponadto, "Transit Of Venus" to sentymentalny powrót do lat 90., gdy indie rock był żywym zjawiskiem, nie tylko pustym hasłem z branżowego periodyku. Ten gatunek miał przecież należne sobie miejsce w muzycznych telewizjach, w czasach, gdy te nadawały jeszcze muzykę.




wtorek, 14 maja 2013

Ojej, czy to już masochizm?

W trójkowej audycji "GH +" Grzesiek Hoffmann przypomniał mi wczoraj o istnieniu formacji Moon Duo. A ja bardzo lubię dzikość nagrań z płyty "Circles". Lubię kontemplowanie sztuki, która ma transowy charakter i wciąga mnie niczym smoła. Jak zapętlone ujęcia z "Solaris" Tarkowskiego, jak kolejne zdania kapiące ze stron "Mapy i terytorium" Houellbecqa.






poniedziałek, 13 maja 2013

Musi być smutniej, żeby było jaśniej

Zawsze lubiłem ten zespół. W muzyce Oszibarack było jednak coś z cukierkowatości, która nie pozwalała mi traktować jej całkiem serio.

W składzie wrocławskiej kapeli dokonała się jednak niedawno spora rewolucja, co zaowocowało wydaniem albumu "12". Ta najnowsza płyta brzmi tak, jakby w czasie jej nagrywania krautrockowy kruk przelatywał nad miastem i zaczął krążyć natrętnie nad studiem nagraniowym, w którym powstawała "dwunastka".

Elektroniczne wycieczki Oszibarack prowadzą już nie tylko w stronę słońca. Czasem zakrywa je industrialny dym, czasem mgła, nierzadko robi się chłodniej. I to poszerzenie pola muzycznej walki podoba mi się najbardziej. Więcej powietrza, więcej przestrzeni, więcej energii, która napełnia ciało.