Słoneczne niedzielne popołudnie. Siedzimy na leżakach w cieniu i czytamy książki. Z głośników klubokawiarni, która kiedyś była całkiem fajna wybrzmiewają kolejne podobne do siebie piosenki. Ewidentnie z tej samej płyty, na pewno ten sam zespół. Słowa nie zawsze padają, czasem za to słychać flet, wyeksponowaną łkającą gitarę elektryczną, w tle sączą się charakterystyczne dźwięki melotronu. Wszystko to brzmi nieco antycznie, pompatycznie zarazem. Ale nóżka chodzi w dół, do góry, moszczę się wygodniej w leżaku, na gębę kładzie się uśmiech. Poznaję, to Camel. Jeden z nielicznych przedstawicieli rocka progresywnego, którego muzyka nie nuży, a brzmi nadal inspirująco. Zespół, który wypracował swoje unikatowe, łatwo rozpoznawalne brzmienie. Często przytaczany w audycjach nieodżałowanego red. Beksińskiego, którego wyznawcy z pewnością kojarzą monumentalny utwór "Stationary Traveller". Mam gdzieś nawet zabunkrowaną znakomitą camelowską płytę "Harbour Of Tears", którą Brytyjczycy nagrali w schyłkowym okresie działalności, w połowie lat 90. Lecz teraz już wiem, że to za mało. Sięgam po telefon, odpalam jedną z aplikacji rozpoznających piosenki i wiem już, że po ulicy Gałczyńskiego tułają się dźwięki z albumu "Moonmadness" [1976]. Wchodzę więc na internetową stronę portalu aukcyjnego, znajduję rzeczony CD i klikam "Kup teraz".
Niech zgadnę - Mito?
OdpowiedzUsuńA nie, jak na Gałczyńskiego to nie Mito. Ja w każdym razie miałem bardzo podobne zderzenie niedawno w Mito właśnie - tyle że z "Mirage". Lata świetlne temu też zasłuchiwałem się w tych klimatach (oczywiście Beksiński time), aż do mniej więcej wspomnianego przez Ciebie Stationary Traveller, która to płyta zgrabna była, ale jednak już jakby innego zespołu.
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej to fajne uczucie posłuchać "przypadkowo" tych dźwięków po latach..
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńChodzi o modną kawiarnię z literaturą faktu ;-) Niestety, przekroczyli punkt krytyczny i uznali, że nie muszą już się starać.
OdpowiedzUsuńKolejne zdarzenie tego typu miałem w sobotę w barze przy Teatrze Studio. Ktoś odpalił "Sea Change" Becka no i utonąłem... :-)
Becka akurat nigdy nie trawiłem. Albo nie rozumiałem*.
OdpowiedzUsuń(*dowolne skreślić)