No dobra, przyznaję, nie doceniałem norweskiego Flunk. Miałem ich do tej pory za sprawnych dawców chilloutowych melodii na niezliczoną liczbę składanek z muzyką rozbrzmiewającą w przestrzeniach nowoczesnych i wystylizowanych apartamentów. Na całe szczęście, na każdej kolejnej płycie grupy z Oslo (a jest ich już trochę) znajdywałem jakiś utwór, który kazał mi dalej śledzić jej działalność. Skoro więc nadarzyła się okazja i Flunk pojawił się z koncertem w bliskim sąsiedztwie mojego domu, postanowiłem sprawdzić, co to za muzyczny stwór, ten cały Flunk.
Szcelnie wypełniona kameralna salka śródmiejskiego Powiększenia, tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że to chyba jednak propozycja dla mainstreamu. W dobie internetowego przerzucania się muzyką, nagrania Flunk zagościły pewnie w niejednym polskim komputerze. Muzyka to niekonfliktowa, sprawne połączenie trip hopu, ambientu i dream popu, pewnie niejednemu umiliła pracę, sprzątanie domu albo naukę w czasie sesji. Nie powiem, czułem się trochę jak w środku jakiegoś dziwnego eksperymentu, na który, zresztą, sam się skazałem, ale wszelkie wątpliwości wywiały mi z głowy pierwsze dźwięki płynące ze sceny.
Nie, nie napiszę wam, że doznałem jakiegoś olśnienia. Ten koncert sprawił jednak, że umieściłem twórzość Flunk w nowym dla siebie kontekście. Ze względów wiadomych muzycy nie był bowiem w stanie odtworzyć całej palety brzmień, która wypełnia ich studyjne płyty. Czasem, owszem, ich piosenkom towarzyszyły jakieś podkłady odtwarzane z komputera, ale w ilościach - rzekłbym - homeopatycznych. Dzięki temu (tak, tak, proszę państwa) poczułem miętę do Flunk silną jak nigdy dotąd. Ich bardziej ascetyczne oblicze przywołało mi na myśl klimat starych dobrych lat 80. Dodatkowo muzycy tylko podsycili moje skojarzenia decydując się się w trakcie występu na kolejne covery - New Order, Depeche Mode, Yazoo i Kraftwerk. Może nie była to dosłowna podróż w przeszłość, ale z pewnością taki melancholijny flashback, który słuchaczki i słuchacze wychowani na tamtej muzyce czasem lubią poczuć.
W sumie, to może jednak źle, że poszedłem na ten koncert? Bo przecież moja sympatia do Flunk to będzie raczej uczucie z gatunku tych mocno beznadziejnych. W najbliższym czasie będę ich pewnie sobie idealizował niczym zadurzony klasową koleżanką nastolatek. Będę przywoływał w pamięci kolejne fragmenty koncertu i do nich wzdychał z nadzieją, że spotka mnie zaraz coś podobnego. I trwać będzie sobie ten stan pewnie do momentu, gdy przyjdzie mi słuchać wypieszczonej do imentu w studiu nagraniowym nowej produkcji Flunk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz