czwartek, 6 marca 2014

Szepty i krzyki w Powiększeniu

Bydgoska grupa George Dorn Screams umościła się gdzieś na uboczu polskiego szołbizu. Nieśpiesznie wydaje kolejne płyty, za nikim nie goni, ostatnio zrobiła sobie nawet kilkuletnią przerwę. Przy okazji nieco się przeformatowała  - występująca w niej od początku Magda Powalisz zaczęła śpiewać po polsku. Nie wiem, czy to pomoże, nie mam złudzeń co do naszych mediów i ich preferencji, ale szczerze życzę tej sympatycznej kapeli dotarcia do jeszcze szerszej grupy słuchaczy.




Jest zresztą po temu powód, na rynku ukazała się właśnie pięknie wydana i znakomita jeśli chodzi o zawartość EP-ka "Ostatni dzień". Sześć piosenek, nie tracących nic z dawnego stylu zespołu, brzmiących za to szlachetnie jak nigdy dotąd. Do niedawna kojarzyłem George Dorn Screams jako jeden lepszych krajowych bandów, potrafiących stworzyć prawdziwą ścianę dźwięku. Najnowszy mini-album pokazuje jego bardziej subtelne oblicze, bliskie - powiedzmy - shoegaze'owej melancholii. Potwierdził to zresztą poniedziałkowy koncert, jeden z serii kilku, które odbywają się w marcu. Zagrali zarówno utwory dobrze znane, jak i te najnowsze, w których słyszę jakby więcej oddechu i subtelności.




Na scenie liderem wydaje się być Radosław Maciejewski, czyli tańczący z gitarą. Szczerze powiem, takiej baterii afektów nie widziałem chyba jeszcze przed żadnym polskim gitarzystą. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość pozostałym muzykom. Scenicznych szaleństw Maciejowskiego, tych wszystkich prób wyciskania ostatniej nuty z instrumentu nie byłoby bez gęsto grającej sekcji rytmicznej. Nie byłoby także bez nieco neurotycznych wokaliz Magdy. To oni w tym zespole stanowią solidny fundament. I ten układ bardzo dobrze sprawdza się na scenie. Z reakcji muzyków można sądzić, że publiczność warszawska jest ok. i chciałbym bardzo znów zobaczyć George Dorn Screams, choć może w nieco lepszych warunkach. 




Nie chcę jednak jakoś specjalnie pomstować na nagłośnienie. Umówmy się, chodzący do Powiększenia wiedzą czego z reguły można się spodziewać w przystępnej cenie. Zresztą - wierzcie mi - są koncerty na których nagłośnienie nie jest (wiem, brzmi to dziwnie) rzeczą najważniejszą. Między muzykami a publicznością nie było praktycznie żadnej granicy, była za to bardzo fajna energia oparta na wzajemnej sympatii. Mimo, że George Dorn Screams działają na rynku muzycznym już od blisko dekady, to nadal mają w sobie sporo ujmującego zapału i skromności. Bardzo ich za to lubię i tych kilkadziesiąt osób, które pojawiło się w Powiększeniu chyba tez.




niedziela, 2 marca 2014

Dzikuski w Warszawie

Czy to ptak? Czy to samolot? Czy to zespół? Nie! To zjawisko!

Doprawdy, rozszarpały mnie dziewczyny z Savages swoim wczorajszym koncertem w Nowym Teatrze. Czuję się rozszarpany tym bardziej, że nie do końca spodziewałem się tej egzekucji. Owszem, ich debiutancki album "Silence Yourself" okazał się całkiem interesującym debiutem. Owszem, obejrzałem na YouTube fragmenty ich występów na żywo, które dawały nadzieję na trochę rockowej rzeźni. Niemniej, powędrowałem na ten koncert trochę jak niewierny Tomasz i z pewną taką nieśmiałością.  




Nawet najlepszy film w internecie nie odda jednak wszystkiego tego, z czym zderzysz się słuchając Savages i będąc oddzielonym od nich tylko barierką. Mając na wyciągnięcie ręki skaczącą po przesterach gitarzystkę, przy której Nick McCabe z The Verve jest po prostu słodkim misiem. Będąc wgapionym niczym sroka w gnat w posągową perkusistkę i czując, jak jej każde uderzenie w bębny umiera powoli w twoim żołądku. Analizując każdy teatralny gest wokalistki, która ma głos silny jak Anna Calvi, a fizycznie wydaje się być reinkarnacją Iana Curtisa z Joy Division. Albo próbując nadążyć wzrokiem za (nomen omen) dziko pląsającą basistką, która przez cały występ przebywała we własnym świecie.

Poza całym ładunkiem scenicznej energii a la The Stooges członkinie Savages udowodniły przede wszystkim, że są świetnymi instrumentalistkami, a ich naturalnym środowiskiem jest scena, na której potrafią wygenerować fantastyczne brzmienie. O ile płyta "Silence Yourself" była dla mnie miłą zanętą, to prawdziwe oblicze zespołu zobaczyłem na koncercie, w trakcie którego rozpętały prawdziwe piekło. Im bliżej końca, tym bardziej przekształcał się on w jakiś szalony rytuał, pogański obrzęd.




Oczywiście, program występu Savages zbudowały na piosenkach ze debiutanckiego albumu. To utwory oparte na post-punkowej wrażliwości, niepozbawione przy tym przebojowego charakteru. To chyba nie przypadek, że "Silence Yourself" zawędrował na 19 miejsce listy najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii. Nie zabrakło więc opętańczych "Shut Up", "Hit Me" i "City's Full", jak i bardziej ociężałych "Waiting for a Sign" czy "Strife". Zaś w trakcie "She Will" Dzikuski odpaliły już prawdziwą rock'n'rollową torpedę. 

Nie bez powodu odwoływałem się do gitarzysty The Verve. Na finał koncertu dziewczyny zaserwowały nam bowiem nowy monumentalny utwór, wdzięcznie zatytułowany "Fuckers". Słuchając go miałem wyraźne skojarzenia z vervowskim walcem "Gravity Grave". Wierzcie mi, choć kilka dni wcześniej byłem w Nowym Teatrze na przedstawieniu "Pożar w burdelu", to dopiero teraz poczułem jak Savages wznieciły w tym miejscu prawdziwy ogień. Z wielką niecierpliwością wyczekuję zatem nowej płyty. Mam nadzieję, że uda się na niej oddać więcej z charakterystycznych dla londyńskiej grupy energii i muzycznego kunsztu. No i czekam oczywiście na kolejne show.




W tej beczce miodu znalazłbym jednak łyżkę dziegciu. Lekkim zgrzytem był dla mnie brak bisów. Entuzjastyczne oklaski rozemocjonowanej publiczności zostały natychmiast zagłuszone "muzyką z taśmy" tuż po zejściu muzyczek ze sceny. Nie pomogły nawet wywoływania i próby przekrzykiwania dźwięków płynących z głośników. Szkoda. Rozumiem, że Savages nagrały dopiero jedną płytę, więc oczywistym następstwem tego są ograniczone czasowo występy. Jestem jednak pewien, że nikt ze zgromadzonej w Nowym publiczności nie miałby za złe, gdyby panie powtórzyły jeszcze na koniec jeden ze swoich kilku najbardziej rozpoznawalnych numerów. Nie jest to przecież jakąś nadzwyczaj rzadką praktyką. Nie powinno się zostawiać w takim rozczarowaniu rozgrzanej do czerwoności widowni.